Szklany sufit fotografii

Na studiach zrozumiałam, dlaczego nie lubiłam w szkole lekcji historii. Po prostu nie było w niej nic o kobietach. Teraz swoje warsztaty zawsze zaczynam od uświadomienia uczestniczkom, ilu kobiet nie znają, bo zostały wykluczone z tej narracji.

Rozmowa z Katarzyną Gębarowską, fotografką, kuratorką wystaw, animatorką kultury

ZDJĘCIE: Юлія Вівчарик 


„Dlaczego dawniej nie było wielkich artystek?”
Takie pytanie zadała Linda Nochlin w swoim słynnym eseju z 1971 roku. No właśnie, nie było czy po prostu ich nie znamy?

Niektórzy powiedzą: nie było i przestańmy w końcu udawać, że jest inaczej.
To jeden z kierunków odpowiedzi. Owszem, nie było siostry Szekspira. Gdyby istniało wiele dawnych artystek, to przecież nie musiałybyśmy teraz o to pytać, nie potrzebowałybyśmy feminizmu w sztuce i wszystko wyglądałoby inaczej. Cóż, krytyk sztuki, Brian Sewell stwierdził kilka lat temu: „Tylko mężczyźni są zdolni do estetycznego geniuszu”…

Katarzyna Gębarowska, fot. Tomasz Czachorowski  
FB/dobry-kadr.pl | IG/dobry-kadr.pl

Chyba się z nim nie zgadzasz?
Oczywiście, że nie. Dlatego ważne jest to pytanie, dlaczego ich nie było. Nie chodzi przecież o to, że mężczyźni mają penisy, a kobiety waginy, które uniemożliwiają im rozwój. Musimy zdawać sobie sprawę z całego zbioru uwarunkowań historycznych i socjokulturowych, braku dostępu dla kobiet do edukacji itp. Przez wieki nic nie sprzyjało kobiecej twórczości.

Nielicznym kobietom udawało się jednak przez to przebić. Miały szczęście czy wyjątkowy talent?
Jedno i drugie. O tych wyjątkach wiemy z badań archeologicznych, dzięki którym odkrywamy zapomniane artystki. Przykłady to choćby Artemisia Gentileschi, malarka z wczesnego baroku, lub impresjonistki, które ponad sto lat czekały na swój album.

Monet, Renoir i inni malarze z tamtego okresu mają mnóstwo albumów. Kobiety po latach dostały jeden. Jeden, zbiorowy!

I prawdą jest, że te postaci miały szczęście. Pochodziły z bardziej postępowych rodzin, uczyły się malarstwa od swoich ojców, mężów itp. Dla kobiet z innych środowisk ta droga była zamknięta.

Dziś już jest lepiej. Na akademiach sztuk pięknych uczy się więcej studentów niż studentek.
Judy Chicago, autorka jednego z największych dzieł feministycznych „The Dinner Party” – które w wydaniu albumowym można obejrzeć u nas w galerii, naprawdę polecam – zwracała uwagę m.in. na to, byśmy nie dali się zwieść liczbie debiutujących artystek. Absolutnie wszystkie statystyki, czy to z Polski czy z innych krajów, pokazują, że kobiety w sztuce zarabiają mniej niż mężczyźni, mają mniej wystaw, publikacji. Przez to ich prace, nawet te najlepsze, nie dają kolekcjonerom prestiżu.

Na ASP studiuje więcej dziewczyn, ale co z profesorkami? To tylko 22 procent kadry. Mężczyźni z kolei faworyzują uczniów, bo chcą, by przejmowali po nich pracownie. Inwestują w nich. W kobiety najwidoczniej nie warto – przecież zaraz wyjdą za mąż, urodzą dzieci i wypadną z rynku.

To dość brutalny opis. Rodzina przeszkadza artystkom?
Tracey Emin, twórczyni fenomenalnej instalacji „My Bed”, powiedziała w jednym z wywiadów:

„Istnieją dobrzy artyści, którzy mają dzieci. Nazywają się mężczyźni”.

Jak zawsze, i w tej kwestii są wyjątki, ale nie ma też się co oszukiwać. Takie mamy realia. Myślisz, że artystka dostanie np. miejsce w żłobku dla dziecka? Nie ma szans, bo przecież według systemu jest bezrobotna. Czasem kończy się to tym, że robi sztukę razem z dziećmi, dosłownie. Tak fotografuje np. Anna Grzelewska czy Aneta Grzeszykowska – ich dzieci widać na zdjęciach.

Kiedy po raz pierwszy zorientowałaś się, że tak to wygląda?
Na studiach, na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie. Tam zrozumiałam, dlaczego nigdy nie lubiłam w szkole lekcji historii. Po prostu nie było w niej nic o kobietach. Te studia otworzyły mi oczy na świat, który do tej pory dla mnie nie istniał. Dzięki temu zaczęłam zajmować się wykluczeniem kobiet z historii sztuki, a teraz konkretnie z historii fotografii.

W jednym z wywiadów powiedziałaś, że fotografia była emancypacyjnym zawodem.
Z fotografią było trochę inaczej niż np. z malarstwem. Przez długi czas nie uznawano jej za sztukę, raczej stała na równi z krawiectwem, rzemiosłem. Poza tym był to tzw. czysty zawód – mógł być wykonywany w domu, w atelier, nie wymagał niczego, co „niezgodne z kobiecą naturą” (śmiech). Od razu więc przyjęło się, że to odpowiednia zabawa dla panien z wyższych sfer i dobrze płatna praca dla kobiet, które muszą na siebie zarabiać. Przed pierwszą wojną nie było jednak w zwyczaju, by któraś z nich chodziła sama po ulicach z aparatem.

Na świecie wyjątkiem stała się Helen Murdoch – ona już w 1913 r. objechała kulę ziemską, fotografowała ludzi w Azji, Arabii Saudyjskiej.

Inne miały trudniej. W tym roku odwiedziłam w Paryżu wystawę pt. „Kto się boi kobiet fotografek?”. Widziałam na niej listę kobiet fotografek, które na początku ubiegłego wieku nie zostały dopuszczone do wyprawy wspinaczkowej w góry. Powód – były kobietami. Czyli: opóźniłyby wyjazd, nie poradziłyby sobie, sprawiałyby problemy.

ZDJĘCIE: Matthew T Rader

Od ponad roku badasz historie zapomnianych, bydgoskich fotografek. Jak to się zaczęło? Wiedziałaś, że na pewno gdzieś tu były?
Czułam tak i nie dawało mi to spokoju. Często chyba kieruje nami taka naturalna potrzeba, by odkryć swoje korzenie i znaleźć osoby, które przecierały szlaki w naszych dziedzinach, na naszym terenie.

Kogoś z kim możemy się utożsamiać?
Tak, dokładnie. Mieszkałam w wielu miejscach na świecie, ale wróciłam do Bydgoszczy, żeby zajmować się właśnie tym miastem. Mam tu swoją historię do napisania i swój kawałek pańszczyzny do odpracowania (śmiech). Sama prowadzę pracownię fotograficzną, co prawda inną niż kobiety, które wyszukuję, ale działam w tym samym zawodzie. Też przecieram jakieś szlaki i spotykam się z różnymi reakcjami, choćby na to, że jako kobieta organizuję międzynarodowy festiwal, że mam galerię…

A jak lokalne środowisko zareagowało na wieść o tym, czym się teraz zajmujesz?
Na początku ciężko było przekonać kogokolwiek, że ma to sens i że w ogóle uda mi się cokolwiek znaleźć.

Nikt się tym wcześniej nie interesował?
Nikt. Nie było żadnych informacji o fotografkach działających na terenie Bydgoszczy do 1945 roku. Gdy powstawały spisy zakładów fotograficznych, to nie dbano nawet o to, by ustalić płeć właścicieli, przez co niektóre kobiety z automatu uznano za mężczyzn.

Całą historię odtwarzam ze strzępków informacji, karteczek znalezionych w muzeum, aktów małżeństw itp.

Jeżdżę po całej Polsce i nie tylko, bo nasze fotografki strasznie dużo podróżowały. Byłam już we Lwowie, w Przemyślu, Mielcu, Jarosławiu, Poznaniu, Gorzowie Wielkopolskim i wiele jeszcze przede mną. Koresponduję z ludźmi z całego świata – z Izraela, Danii, Francji, Australii. To opowieści utkane z tysiąca elementów. Każdy, nawet najmniejszy ślad, daje mi ogromną satysfakcję.

Co będziesz robić z tymi wszystkimi informacjami?
Na razie piszę biografie. Na tę chwilę mam bardzo mało zdjęć, bo nikt ich do tej pory nie zbierał. To może być nasze stracone dziedzictwo. Nie interesowaliśmy się dostatecznie Bydgoszczą, fotografią i przede wszystkim kobietami. Nazwiska mężczyzn fotografów są względnie znane, możemy zobaczyć ich zdjęcia, dowiedzieć się czegoś ze źródeł. A jednocześnie do niedawna nie potrafiliśmy wymienić ani jednej bydgoskiej fotografki z tamtych lat.

Ile sylwetek do tej pory udało Ci się odnaleźć?
Nazwisk mam kilkanaście.

Masz jakąś swoją ulubioną postać?
Każda, którą się aktualnie zajmuję, jest moją ulubioną (śmiech). Bardzo solidaryzuję się matkami, zdaję sobie sprawę z tego, jak musiało być im trudno w tamtych czasach. Strasznie emocjonalnie odebrałam historię Jadwigi Szopieraj z ulicy Świętojańskiej. Prowadziła zakład za rogiem od mojej galerii, mogłybyśmy być sąsiadkami. Na dodatek zmarła w roku, w którym ja się urodziłam. Gdy dowiedziałam się, że straciła troje dzieci i męża, to dosłownie płakałam.

Opowiedz jej historię.
Na Świętojańskiej istniało jedno ze starszych atelier w Bydgoszczy, piękne miejsce z tradycjami. Najpierw prowadził je Carl Weiss, potem państwo Zalewscy, a właściwie to pani Zalewska, Augusta. Wiemy o nich, że się rozwiedli i zamieszkali obok siebie w jednej kamienicy – on pod numerem jeden, ona pod dwójką, gdzie fotografowała.

W tamtych czasach Szopieraj musiała mieszkać gdzieś blisko lub pobierać u nich nauki, bo zachowały się jej portrety z mężem, pozujących na tle fotograficznym z zakładu Zalewskiej. Nie dotarłam jeszcze do szczegółów tej relacji, ale jej obecność w kamienicy jest już zaznaczona w pierwszej połowie lat 20.

Potem Szopieraj ten zakład kupiła. Jej mąż był krawcem, mieli czworo dzieci, chłopca i trzy dziewczynki. To musiała być cudowna rodzina, widać ich szczęście na wspólnych zdjęciach. Niestety, najmłodsza córka zmarła w 1937 roku. Prawdopodobnie przeziębiła się i zmarła…

fot. Tomasz Czachorowski | FB/dobry-kadr.pl | IG/dobry-kadr.pl

Co było dalej?
Zaczęła się wojna i Szopieraj musiała zamknąć swój zakład, bo Niemcy nie dawali Polakom zgody na prace zarobkowe. Wiem jednak, że potajemnie nadal robiła zdjęcia. Dotarłam do pani, która mieszka obecnie na osiedlu Leśnym i pamięta, jak jej brat chodził się tam fotografować. Zresztą nie tylko – podobno odbywały się tam różne tajne spotkania i schadzki (śmiech). Trudno się dziwić, ludzie po prostu próbowali jakoś żyć.

Zdjęcia robione po kryjomu to była powszechna praktyka – wiele osób bało się, że nie zobaczy już swoich bliskich, nie wrócą z frontu. Żołnierze chcieli zostawić rodzinom swoją podobiznę, kobiety fotografowały się, by dać zdjęcie chłopakom wysyłanym na front.

Przemysł kwitł pod ziemią i Szopieraj również brała w tym udział. Wkrótce jednak została sama z dwiema córkami. Niemcy zabrali jej męża i syna do kopania rowów pod Grudziądzem. I kiedy w 1945 roku wojna już się prawie kończyła, zmarła jej druga córka, 7-letnia Krysia, pewnie z biedy, głodu… Szopieraj bardzo to przeżyła. Zaczęła robić mnóstwo zdjęć na cmentarzu.

Czekała jeszcze na męża i syna?
Tak, ale nie doczekała się. Rosjanie zastrzelili ich pod Bydgoszczą, w Janowie. Ta kobieta przeżyła trzy pogrzeby w trzy miesiące. Ciężko to sobie wyobrazić, ale udało jej się podnieść po tej tragedii. W pracowni na Świętojańskiej fotografowała do lat 60. I wyobraź sobie teraz, że całe to bogactwo jej atelier wylądowało w kontenerach po rozbiórce budynku w 2000 roku. Nie wiem, jak można było na to pozwolić.

Jak rodziny tych kobiet reagują na to, że grzebiesz w ich historiach?
Różnie. Trafiłam np. na taką rodzinę, która nie jest za bardzo otwarta; wmawiają mi wręcz, że nie było u nich żadnej fotografki. Mówią:

„Kobiety nie parały się taką pracą, od tego mieliśmy służbę”.

A Ty wiesz, że była?
Wiem, bo w „Dzienniku Bydgoskim” w 1927 roku opublikowano informację, że ksiądz proboszcz święci pracownię otwieraną przez tę osobę. Takich śladów jest wiele, bywa tak, że wiem o tych ludziach nawet więcej niż ich rodziny.

Jak odnajdujesz krewnych?
Czasami przez niezwykłe przypadki. Tak było ze spadkobiercami Joanny Czajkowskiej. Nie wiem, może mam taką intuicję, a może – choć głupio to brzmi – te fotografki mnie prowadzą? (śmiech). W spisie fotografów zaznaczono, że Czajkowska miała zakład przy ulicy Cichej. Kiedyś coś mnie tknęło i postanowiłam tam pojechać.

Pamiętam, że padał deszcz, dopiero co odebrałam córkę ze szkoły, ale wsiadłam z nią w auto i trafiłam na Bielawy. Stanęłyśmy przed tą wskazaną w spisie kamienicą, zaczęłam dzwonić domofonem. Mieszkańcy nic nie wiedzieli o żadnym zakładzie i żadnej Czajkowskiej. Miałyśmy już wracać, ale cały czas czułam, że powinnam być w tym miejscu, mimo braku śladów…

Przeczucie się sprawdziło?
Tak, bo nagle tą pustą ulicą, w strasznej ulewie, przeszła obok nas starsza pani. Zaczepiłam ją, zapytałam czy coś kojarzy. Zaprzeczyła, ale odesłała mnie kawałek dalej do swojej koleżanki, która mieszka w tej okolicy całe życie. Pobiegałam tam jak jakaś wariatka, pełna nadziei (śmiech). Gdy ta jej koleżanka usłyszała nazwisko „Czajkowska”, od razu wykrzyknęła: „Ona nie miała tu żadnego zakładu! Mieszkała tu! No przecież tutaj za płotem mieszka jej szwagierka, przenieśli się działkę obok!”.

Okazało się, że ta rodzina żyje, jest na miejscu, a sama Czajkowska była tu zameldowana, ale zakład prowadziła na Farnej przy Starym Rynku. To było dla mnie przedziwne doświadczenie. Coś mnie gnało w to miejsce, a mogłam przecież wrócić do domu i nigdy bym się tego nie dowiedziała.

Czy rodziny chętnie dają Ci zdjęcia ze swojego archiwum?
Trudno jest namówić spadkobierców, by dali mi wszystko do wyboru. Zdarza się, że dostaję jakąś małą paczkę, podczas gdy mnie interesuje zupełnie coś innego – fotografie robione prywatnie, po godzinach itp. To na nich widać, czy w autorce drzemała jakaś artystyczna dusza.

Co najczęściej jest na tych zdjęciach?
Te zakładowe to głównie zlecenia, czyli młode pary, portrety, zdjęcia grup zawodowych itp. Eleonora Szewc, jedna z pionierek fotografii, której spadkobiercy do dziś prowadzą zakład, bardzo często fotografowała swoje dzieci. To są przepiękne zdjęcia z plenerów i z domu, prawdziwe perełki. Zachowało się też dużo portretów Czajkowskiej. Nie wiem, czy były wykonywane na samowyzwalaczu czy może fotografowały ją koleżanki, które się u niej uczyły.

Jak ona wygląda na tych zdjęciach? Uśmiecha się?
Bardzo często. Ona w ogóle uwielbiała swój zawód. Rodzina twierdzi, że z wielką ochotą chodziła do pracy. Niestety nikt nie pamięta, co się stało z jej zakładowymi zdjęciami. Natomiast aparat sprzedano dawniej komuś ze Świętojańskiej, czyli prawdopodobnie tej Szopieraj. Losy wielu bydgoskich fotografek musiały się zazębiać.

Opowiadasz o tych historiach na warsztatach, które prowadzisz?
Zawsze zaczynam swoje warsztaty od historii fotografii i uświadomienia uczestniczkom, ilu kobiet nie znają, bo zostały wykluczone z tej narracji. To taki nietypowy, ale bardzo ważny początek.

Od 2009 roku organizuję kursy wyjazdowe – plenery w Borach Tucholskich lub nad morzem – na które targam walizki wypchane albumami, by przemycić jak najwięcej informacji. Oczywiście oprócz tego uczymy się też praktycznych rzeczy, ale nigdy nie stawiam techniki na pierwszym miejscu. Teraz od 21 listopada będę prowadzić stacjonarne warsztaty w Bydgoszczy, u siebie w galerii. Wszystko odbędzie się w stylu takiego XIX-wiecznego zakładu prowadzonego przez kobietę, gdzie wprowadza się inne panie w tajniki zawodu, w atmosferze slow motion (śmiech).

ZDJĘCIE: Francesco Luca Labianca

Dlaczego są to warsztaty tylko dla kobiet?
Powodów jest wiele. W grupach mieszanych kobiety są ignorowane, wyśmiewane, wstydzą się pytać o podstawowe rzeczy związane z obsługą aparatu. Słyszą od innych uczestników: „Jak ty możesz tego nie wiedzieć, przecież to proste, co ty masz za sprzęt???”. Same mi o tym opowiadają.

Mężczyźni ogólnie lepiej znają się na technice, bo od małego są w to wdrażani. Kojarzą nomenklaturę, łatwiej jest im przyswoić pewne terminy itp. Wiele kobiet po prostu źle się czuje w takich grupach. Poza tym w ogóle nie ma oferty dla pań 40+.

Co fotografujecie?
Na pewno nie nagą modelkę, a to też jest normą na wielu kursach. Faceci się tym emocjonują, a kobiety są skrępowane. Nie lubię tego. Na co dzień jesteśmy bombardowani wyretuszowanym w Photoshopie wizerunkiem kobiety, połowa z nas nie akceptuje swojego wyglądu. Nie potrzeba nam tego jeszcze w hobby. U mnie na warsztatach robimy sobie zdjęcia nawzajem i to też cudownie wychodzi. Kobieta w obiektywie innej kobiety zawsze jest ciekawa.

W swojej galerii też wystawiasz kobiety?
Oczywiście. Wystawiam wiele artystek, również tych zapominanych, jak np. Zofia Nasierowska – zmarła raptem kilka lat temu, a już zacierają się jej ślady.

Albo Ewa Rubinstein, która jako artystka od lat żyje w cieniu słynnego ojca pianisty, robi się głównie wystawy portretów jakie mu wykonała.

Stawiam też na młode twórczynie, np. Annę Grzelewską, Anitę Lipiec. Chcę się przyczyniać do tego, by kobiety miały swój start i czuły się w sztuce doceniane.

Katarzyna Gębarowska
fotografka, kuratorka wystaw, animatorka kultury. Założycielka Pracowni Fotografii Artystycznej „Farbiarnia”. Badania nad bydgoskimi pionierkami fotografii zawodowej prowadzi w ramach studiów doktoranckich w Instytucie Sztuki PAN dzięki wsparciu finansowemu stypendium Prezydenta Miasta Bydgoszczy.

Tekst publikowany był w miesięczniku Miasta Kobiet, wyd. Polska Press Grupa