Po pierwsze jestem matką

W Polsce nie ma zbyt wielu mieszanych rodzin, na dodatek teraz wszyscy mówią o uchodźcach. Dlatego chcę, żeby moja rodzina kojarzyła się z czymś pozytywnym. Jesteśmy zupełnie normalni, różnimy się jedynie zawartością melaniny w skórze.

Rozmowa z Weroniką Pruss da Cruz z fanpage’a „Moje trzy kostki Czekolady”

ZDJĘCIA: Spencer Imbrock


Robisz mnóstwo rzeczy. Jesteś trenerką fitness, dietetyczką, sędziujesz w muay thai… Co z tego najlepiej Cię określa?
Z tego nic. Przede wszystkim jestem matką. Zawsze, gdy mam powiedzieć coś o sobie, to ta informacja pada jako pierwsza. Wiem, że macierzyństwo nie jest jakimś uniwersalnym sensem życia każdej kobiety, ale ja odnalazłam się w tej roli całkowicie.

Wcześniej wszystko kręciło się wokół sportu, potem wokół mojego męża. Janu jest zawodnikiem muay thai, a ja byłam jego żywieniowcem, statystykiem, partnerem do treningów. Teraz zmieniły mi się priorytety i dobrze mi z tym.

Weronika Pruss da Cruz, fot. Tomasz Czachorowski | FB/dobry-kadr.pl | IG/dobry-kadr.pl

To powiedz o tych priorytetach. Jest ich trójka…
Tak, Gabryś ma cztery lata. Jest kochanym, strasznie uczuciowym dzieckiem. Często mówi, że coś go wzrusza lub że kogoś kocha. Gloria z kolei to chuligan. Ma dwa latka, jest absolutną demolką, wszystko rozwala. Uwielbia wyłącznie ojca, ja mogłabym nie istnieć (śmiech). No i mamy jeszcze Gucia – minęło mu właśnie 6 miesięcy – małego gniotka, którego każdy chce przytulać.

Znani są jako Bąk, Klusku i Gutek, Ty zaś jesteś Stara, a Twój mąż – Czekolada. Piątka bohaterów historyjek, opisywanych przez Ciebie na Facebooku. Skąd pomysł na taki rodzinny fanpage?
Od dłuższego czasu spisywałam różne nasze anegdotki i codzienne przygody z dzieciakami w roli głównej. Publikowałam je na swoim prywatnym profilu. To były takie historie, które chciałam zapamiętać i przy okazji podzielić się nimi ze znajomymi. Po jakimś czasie zauważyłam, że udostępnienia wychodzą poza grono ludzi, których znam. Dużo osób mówiło mi, żebym coś z tym zrobiła, np. zebrała wszystko w jednym miejscu, bo fajnie się to czyta. Najprostszym rozwiązaniem okazał się fanpage. Założyłam profil Moje trzy kostki Czekolady i od tego czasu jakoś się to kula.

Czytelnicy Was Was uwielbiają.
Robiliśmy ostatnio wycenę mieszkania. Kobieta, która przyszła je oglądać, na nasz widok krzyknęła: „O Boże, trzy kostki czekolady!” (śmiech). Zdarza się też, że ludzie zaczepiają mnie w supermarkecie i to jest naprawdę fajne.

Nie ukrywajmy – w Polsce nie ma zbyt wielu mieszanych rodzin. Na dodatek teraz wszyscy mówią o uchodźcach, te tematy wzbudzają wiele kontrowersji. Dlatego chcę, żeby moja rodzina kojarzyła się z czymś pozytywnym i cieszę się, że tak jest. Wiem, że niczego wielkiego tym ludzi nie nauczę, ale pokażę przynajmniej, że jesteśmy zupełnie normalni. Różnimy się jedynie zawartością melaniny w skórze.

Dostajesz same miłe wiadomości?
Tylko takie. Odzywają się też do mnie inne dziewczyny, które mają czarnoskórych facetów. Najczęściej mieszkają za granicą. Wiele z nich niestety pisze, że boi się przyjechać do Polski. Zawsze powtarzam: nie ma się czego bać!

My, Polacy, mamy o sobie fatalne zdanie, a wcale nie jesteśmy tak źle odbierani przez obcokrajowców.

Gościliśmy z Janu u siebie mnóstwo osób z zagranicy i wszyscy byli zachwyceni naszym krajem.

ZDJĘCIE: Tomasz Czachorowski | FB/dobry-kadr.pl | IG/dobry-kadr.pl

Nigdy nie spotkały Was żadne przykrości w związku z kolorem skóry Janu i dzieci?
Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć jakieś nieprzyjemne sytuacje, jednak to były takie zaczepki, które spotykają chyba każdego. Owszem, wzbudzamy zainteresowanie, gdy jesteśmy gdzieś wszyscy razem, ale zawsze pozytywne.

Może dlatego, że Janu jest zawodowym bokserem i groźnie wygląda?
(śmiech) W tym też pewnie coś jest.

Internet jest jednak siedliskiem hejtu, to tam często ujawniają się rasizm i ksenofobia. Czytałam komentarze pod jednym artykułem o Was i nie było już tak wesoło…
U nas na profilu tego nie ma, a w inne komentarze nawet nie zaglądam. Mam w sobie dużo luzu, mało co mnie rusza.

Przejmuję się jedynie zdaniem ludzi, którzy są ode mnie w czymś lepsi, a nie jakimiś anonimowymi głupotami. Szkoda czasu.

Tak naprawdę, to nie zastanawiałam się nad tym w ogóle – aż do momentu, gdy koleżanka zapytała, czy nie boję się puszczać Gabrysia do publicznego przedszkola. Do głowy by mi nie przyszło, że może go tam spotkać coś przykrego ze względu na kolor skóry. Jak na razie nic złego się nie wydarzyło… Chociaż mi serce pęka nawet wtedy, gdy jakieś dziecko powie mu, że go np. nie lubi. Jak można go nie lubić?! (śmiech). Ale mówiąc poważniej, jedno jest pewne: nie wyobrażam sobie, że mogłabym wychowywać dzieci w innym kraju.

Masz porównanie, dużo podróżowałaś.
Tak, studiowałam w Słowenii, potem dużo jeździłam po świecie, długo szukałam swojego miejsca. Czekoladę poznałam 8 lat temu przez wspólnych znajomych w Portugalii, stamtąd po jakimś czasie przeprowadziliśmy się do Holandii. I dopiero po tej tułaczce doceniłam Polskę.

Tutaj obydwoje czujemy, że jesteśmy w domu. Cztery lata temu mieliśmy przyjechać tylko na poród Gabrysia, ale Janu zakochał się w naszym kraju i zostaliśmy na stałe.

Co go urzekło?
Wszystko, długo by wymieniać. W każdym innym miejscu byliśmy sami, tylko we dwójkę, a tutaj od razu dostaliśmy w pakiecie moich znajomych i rodzinę, która przywitała go z otwartymi ramionami. Spodobał mu się klimat, na początku cały czas robił sobie zdjęcia z kaloryferami, bo „zamontowane na stałe, ale super!”. Odpowiada mu jedzenie, jest też zafascynowany polskimi kobietami, ich urodą i różnorodnością, chociaż to może powinnam pominąć (śmiech).

Od początku chcieliście mieć taką dużą rodzinę?
Nie bardzo… Ja co prawda zawsze matkowałam znajomym, jestem opiekuńcza i upierdliwa z natury, ale przez długi czas w ogóle nie myślałam o posiadaniu dzieci. Gdy widziałam jakieś, to bałam się dotknąć, żeby przypadkiem nie popsuć. Aż pewnego dnia dosłownie obudziłam się z myślą: OK, to ten moment, chcę zostać mamą.

Co na to Janu?
Nie miał wyboru. To znaczy nie, miał, postawiłam mu ultimatum: jeśli nie teraz z nim, to wychodzę na ulicę i szukam pierwszego lepszego! (śmiech) Na szczęście chciał być ojcem. Myślał o tym już dużo wcześniej, ale widział, że ja tego jeszcze nie czuję, więc unikał tematu.

ZDJĘCIE: Tomasz Czachorowski | FB/dobry-kadr.pl | IG/dobry-kadr.pl

Ostatnio zastanawialiśmy się, czy nadal bylibyśmy parą, gdybyśmy nie mieli dzieci. Kocham go na zabój, ale tak naprawdę w moich oczach urósł dopiero w roli ojca, wyciszył się jakoś. Jest najlepszym partnerem, jakiego mogłabym sobie wyobrazić. Wszystkie jego wady są według mnie urocze. Bez tych swoich humorów i obrażania się nie byłby tym samym człowiekiem. Nic bym w nim teraz nie zmieniła.

A wcześniej?
Wcześniej bywało różnie, to nie był taki romantyczny związek. Na samym początku przypominaliśmy raczej postacie z jakiejś brazylijskiej telenoweli, w kłótniach wyrzucaliśmy sobie rzeczy przez balkon. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że to będzie mój mąż, ojciec moich dzieci… Ale szybko skoczyliśmy na głęboką wodę, po miesiącu znajomości zamieszkaliśmy razem i z czasem doskonale się dotarliśmy.

Teraz wiem, kiedy trzeba mu dać chwilę, nie naciskać, pozwolić, żeby sobie przemyślał pewne sprawy. Od jakichś dwóch lat w ogóle się nie kłócimy. Za dobrze się znamy.

Powiedziałaś kiedyś, że za dzieci dałabyś sobie odciąć ręce i nogi, a za Czekoladę nawet paznokci nie. On o tym wie?
No jasne! My co chwilę mówimy sobie takie rzeczy. Oglądaliśmy niedawno film o apokalipsie zombie. Jeden z bohaterów-rodziców musiał gdzieś jechać, a druga osoba zostawała z dziećmi w ukryciu. Komentarz Janu do tej sceny? „Ja bym się spakował i pojechał z dzieciakami jak najdalej, a ty byś sobie jakoś tam sama poradziła, nie?”. Po chwili się zreflektował: „Nie, no, przepraszam, wzięlibyśmy cię ze sobą, bo w każdej chwili mogłaby się przydać przynęta na zombie”. I ja to w sumie rozumiem, przecież najważniejsze, żeby dzieci były bezpieczne (śmiech).

Czyli dzieci ważniejsze niż facet.
Bez dwóch zdań!

A ważniejsze niż praca, pasja? Potrafiłabyś zrezygnować dla nich z tego, czym się zajmujesz?
Pracuję, bo lubię, nie muszę z tego czerpać korzyści finansowych. Spełniona i szczęśliwa mama to szczęśliwe dzieci, więc nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że miałabym z czegoś rezygnować.

Obecnie jestem na macierzyńskim, wiele rzeczy robię wolontaryjnie – prowadzę spotkania, treningi, uczestniczę w różnych projektach. To wszystko jest nierozerwalną częścią mnie, nawet jako matki.

I jak to pogodzić z trójką dzieci?
Z trójką jest mi łatwiej niż z jednym! Przez pierwszy rok z Gabrysiem byłam ciągle zmęczona, niczego nie mogłam ogarnąć, nie potrafiłam znaleźć nawet pięciu minut na prysznic. Z nikim się wtedy nie widywałam – siedziałam w domu i notowałam: ile wypił mleka, ile spał, kiedy robił kupę. Jedyna rozrywka to były wizyty u pediatry i szczepienia.

Niektórzy oczekują od matek, że na ten pierwszy rok zamkną się z dzieckiem w domu i nie będą nikomu przeszkadzać.
To też kwestia podejścia do życia samych matek. Byłam taka, ale przy drugim dziecku zmieniłam nastawienie. Dotarło do mnie, że przecież mogę robić wiele rzeczy z maluchami. Teraz z trójką potrafię się zorganizować. Nieważne, ile mamy czasu, zawsze staramy się go wartościowo spędzić.

Praktycznie wszędzie zabieramy ze sobą dzieciaki, dzięki czemu nie czujemy się uziemieni. Gutek towarzyszy mi na szkoleniach dietetycznych. Często całą rodziną jeździmy na siłownię, choć niektórzy łapią się za głowę, widząc, że maluchy są z nami podczas treningów. Dla nas to tak naturalne, że nawet nie wiem, dlaczego komuś miałoby to przeszkadzać.

ZDJĘCIE: Tomasz Czachorowski | FB/dobry-kadr.pl | IG/dobry-kadr.pl

Czytałam, że towarzyszyłaś Janu w narożniku podczas jednej z walk, gdy byłaś w 8 miesiącu ciąży. Założę się, że to też wzbudziło kontrowersje.
(śmiech) No, tak. Już nawet pomijając tę ciążę, kobieta w narożniku budzi kontrowersje, bo ponoć przynosi pecha w walce…

Serio?
Tak! Ale gdy trzeba było na gali załatwić coś formalnego, np. z papierami, to oczywiście wysyłano mnie, kobietę z brzuchem (śmiech).

Sama też walczyłaś muay thai?
Przez jakiś czas trenowałam, ale bez większych sukcesów, bo potem pojawiły się już dzieci. Zrobiłam za to uprawnienia sędziowskie. Teraz to całkiem duża część naszej codzienności. Janu walczy zawodowo, razem oglądamy gale – ten sport absolutnie podbił moje serce.

Co jest fajnego w walkach? Adrenalina?
Też, ale chyba bardziej pokonywanie samego siebie. To zresztą domena wszystkich sportów. Sportowcy zawsze mnie fascynowali, bez względu na dyscyplinę – czy to biegacze, czy szachiści. Bardzo cenię w ludziach tego typu determinację.

Dużo jest kobiet z uprawnieniami sędziowskimi w muay thai?
Robiłam je w Portugalii i Holandii, tam byłam jedyna. W Polsce widziałam kobiety na amatorskich mistrzostwach. Akurat teraz sporty walki stają się coraz bardziej popularne i pojawia się w nich więcej zawodniczek. Podoba mi się to, lubię kobiety, które idą pod prąd.

Ty też idziesz?
Próbowałam parę razy zająć się czymś „bardziej kobiecym”, ale jakoś mi nie szło (śmiech). Pamiętam, jak zumba wchodziła do Polski, to był 2011 rok. Menedżer siłowni, w której pracowałam, powiedział do mnie: „Zobacz, pojawiła się taka nowa rzecz, nie chciałabyś spróbować?”. Poczytałam trochę o tym i stwierdziłam, że to się nigdy nie przyjmie, fatalny pomysł, wydamy tylko kasę na szkolenia i wszystko pójdzie w błoto! Kto by na to chodził? (śmiech).

Ale dla odmiany – jestem też tancerką brzucha. Szybko się nudzę, więc szukam raz na jakiś czas nowych wyzwań, a potem zostaję z tym, w czym czuję się dobrze.

Uważasz się za silną kobietę?
Chyba tak.

Co to według Ciebie znaczy?
Myślę, że bez względu na sytuację, zawsze sobie poradzę. Kobiety – nie tylko matki – mają coś takiego w sobie. Jak ktoś nam rzuca kłody pod nogi, to prędzej czy później i tak znajdziemy sposób, żeby się z nimi uporać lub je obejść. Zauważyłam, że mężczyźni jednak częściej liczą na pomoc albo na cud. Poddają się.

Jesteś wojowniczką?
Nie lubię, jak ktoś mi dmucha w kaszę, ale reakcje mam raczej wyważone. Nie szukam konfliktu tam, gdzie uważam, że jest zbędny. Nauczyłam się chyba rozróżniać sytuacje, w których nie warto tracić zdrowia i dobrego humoru. Ale jeśli coś jest dla mnie bardzo ważne, to walczę do krwi. Za dzieci walczyłabym do upadłego!

Nie brakuje Ci czasem tej czysto sportowej walki, sukcesów na podium?
Nie. Mam porównanie, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym pięła się w górę w sporcie. W Portugalii trzymaliśmy się z parą, która też razem trenowała. Zaczynali w tym samym czasie, co ja i Janu. Dziś są wielokrotnymi mistrzami świata w sztukach walki, osiągnęli ogromny sukces. Są razem 10 lat, nie mają dzieci, dużo podróżują – na pewno ich życie jest fajne. Ale jak o tym myślę, to wiem, że nie chciałabym się zamienić. Niczego nie żałuję. Macierzyństwo jeszcze nigdy mnie nie rozczarowało.

Coraz częściej mówi się o „macierzyństwie bez lukru” – o tych gorszych chwilach bycia matką. A u Ciebie sam lukier?
To chyba dlatego, że ja mam duży dystans do siebie i do swojego życia. Nic mnie nie dołuje, może oprócz tego, że Gloria kocha tylko Starego (śmiech). Zdarzają nam się gorsze chwile, ale nie przejmuję się tym, prawie wszystko potrafię obrócić w żart.

Wielokrotnie słyszałam np., że jestem tylko białą plamą na zdjęciach rodzinnych, albo że jestem najmniej urodziwa z całej piątki. Nigdy nie biorę do siebie takich rzeczy.

Mam bardzo ograniczone miejsce w głowie i zamierzam tam trzymać tylko to, co miłe i warte wspomnień.

Weronika Pruss da Cruz
mama trójki dzieci, dietetyczka, instruktorka fitness, trenerka personalna z kilkunastoletnim stażem, miłośniczka sztuk walki, sędzia muay thai


Tekst publikowany był w miesięczniku Miasta Kobiet,
wyd. Polska Press Grupa