Jedna z młodych dziewczyn opisuje, jak dużym wstrząsem dla dwudziestolatki jest noc poślubna. Wcześniej nawet do kąpieli chodziła w halce, żeby broń Boże swojego ciała nie oglądać, a teraz ma się przed kimś rozbierać?
Rozmowa z dr Beatą Bawej-Lisiecką, badaczką pamiętników i historii kobiet
ZDJĘCIE: Fa Barboza
Przez całą swoją młodość pisałam dzienniki… a teraz nawet nie wiem, co się z nimi stało. Musiałam je chyba wyrzucić.
Szkoda, że już ich nie masz!
Dlaczego? Podejrzewam, że te spisane dramaty nastolatki to jednak była straszna grafomania…
…która za setki lat mogłaby być doskonałym źródłem historycznym (śmiech). Każdy taki ślad po czyimś życiu jest niezwykle ważny.
Ty w ramach doktoratu przebadałaś ponad sto takich śladów – kobiecych pamiętników i dzienników z pierwszej połowy XIX wieku, pisanych przez arystokratki i ziemianki z ziem polskich. To lektury przypominające fabułą powieści Jane Austen?
Oj, tak, ciężko było się od nich oderwać! Te opowieści mają w sobie niesamowity czar. Możesz przeczytać coś, co np. przez 30 lat pisała kobieta taka jak ty, tylko żyjąca 200 lat temu. Nie jakaś zasłużona dla kraju jednostka, o której słyszałaś w szkole, ale normalna dziewczyna ze zwyczajnymi, codziennymi troskami, problemami z mężczyznami, dziećmi…
Osoba, której nie ma na kartach historii, chociaż tutaj istniała, z całą paletą emocji i przeżyć.
Jej życie też miało wartość i ona – skoro zdecydowała się pisać pamiętnik bądź dziennik – musiała to wiedzieć, wbrew całemu światu.
„Wbrew całemu światu”?
Z jednej strony w XIX wieku panowała moda na osobiste zapiski. Z drugiej jednak, w przypadku kobiet, nie było to taką oczywistą sprawą. Kobiety miały raczej stać w cieniu, zajmować się wychowywaniem dzieci i w zasadzie przeminąć niezauważone. Jeżeli więc któraś odważyła się spisywać swoje losy, to musiała mieć dość niezwykłe, jak na tamte czasy, podejście do siebie – musiała być świadoma własnej wartości.
Między wierszami da się odczytać, że te pamiętnikarki są charyzmatyczne, rezolutne. Niektóre próbują się trochę wyrwać z gorsetu panującej ówcześnie obyczajowości.
Na przykład nie boją się rozwieść z mężem, zrywają zaręczyny lub odmawiają intratnych małżeństw… Oczywiście nie wszystkie, bo jednak zmuszanie do zamążpójścia zdarzało się wśród wyższych sfer.
Dla korzyści majątkowych?
Tak, choćby po to, by uratować jakiś podupadający majątek rodziców panny. O takiej sytuacji w swoim dzienniku pisze np. Helena Kunachowiczowa. Zapiski prowadzi jako panna, a potem urywa je po kilku miesiącach od ślubu z praktycznie obcym sobie mężczyzną. Wcześniej widziała go raptem trzy razy! Oczywiście całe to wydarzenie opisuje jako największe nieszczęście w życiu.
I już nie wiadomo, co ją dalej spotkało?
To akurat ciekawy przypadek – Helena po około 30 latach odnajduje te zapiski, czyta je i odnosi się do swoich wcześniejszych przemyśleń. Pisze, że ten jej mąż Bolesław to był jednak bardzo dobry człowiek i szkoda, że umarł, bo wiedli całkiem udane życie (śmiech).
Miała szczęście.
Tak, wspomina, że jej mąż był bardzo delikatny i do niczego jej nie zmuszał. Na przykład absolutnie nie było mowy o tym, by konsumować ten związek na siłę, nic z tych rzeczy! Powoli przyzwyczajali się do siebie i z czasem doczekali się nawet czwórki dzieci. Choć w pierwszych miesiącach po ślubie Helena pisała jeszcze:
„Mój mąż, pan Bolesław, ciągle się na mnie złości za to, że mówię do niego pan”.
Te wszystkie zapiski powstawały dla kogoś czy dla samych autorek?
Pamiętniki pisane z perspektywy czasu, w których autorki odtwarzają swoje życie, powstawały zwykle dla rodziny, na pamiątkę. Czasem trafiałam w nich na stwierdzenia: „Może kogoś to zainteresuje…”. Brzmiało to jak opowieści naszych współczesnych babć, które przy różnych okazjach wspominają rodzinne dzieje. Wydaje mi się, że gdy w tamtych czasach brakowało słuchaczy, to wtedy kobiety zaczynały pisać. Niektóre też wprost zaznaczają, że chcą wrócić do czasów młodości, przeżyć to jeszcze raz. Natomiast dla młodych panien, tak jak i teraz, dziennik był powiernikiem sekretów. Dlatego pisały: „Jemu można się zwierzyć”, „On nikomu tego nie zdradzi”.
Trafiłaś na wiele takich dzienników młodych panien?
Tak, i przyznam, że rewelacyjnie się je czyta. Mają w sobie dużo takiej uroczej, romantycznej naiwności. Najczęściej dziennik zaczyna się w momencie, gdy panna wprowadzana jest w towarzystwo, tuż po zakończeniu podstawowej edukacji, czyli około 16. roku życia.
Przechodzi bunt młodzieńczy jak współczesne nastolatki?
Ależ skąd, to jest najszczęśliwszy okres w jej życiu! Rodzice panny muszą zadbać o to, by – mówiąc wprost – jak najlepiej ją sprzedać. Pojawiają się więc wtedy piękne stroje, pantofelki, rękawiczki, wyjścia i bale. Jeżeli dziewczyna była na jakimś ciekawym balu w karnawale, to potem pisze o tym do wakacji (śmiech). I ciągle wspomina tego „Pana M.”…
Swoją pierwszą miłość?
Tak, obiekt swoich uczuć, choć nigdy nie wyraża tego wprost. To nie są jakieś szaleńcze wyznania miłości, bo w ówczesnych czasach kobiecie, szczególnie takiej młodej, absolutnie nie wypadało się pierwszej zakochać. A już mówić o tym? Nie do pomyślenia!
Panienka musiała być nieczuła aż do momentu oświadczyn i dopiero po nich mogła sobie pozwolić na coś więcej.
Do dziennika zatem również trafiają raczej powściągliwe opisy – „tańczył ze mną trzykrotnie”, „nieznacznie uścisnął mi dłoń na przywitanie”. Z kontekstu jednak jasno wynika, że to właśnie opis tych pierwszych miłości.
I jak one się kończą?
Zwykle bardzo długim czekaniem – na kolejny bal lub na odwiedziny Pana M., który wyjechał gdzieś daleko. Dziewczyny z tamtych lat zaczytywały się w romantycznych powieściach, potrafiły więc mocno wierzyć, że spotkały właśnie Tego Jedynego. Zresztą tak też się działo, nie wszystkie kobiety były wydawane za mąż na siłę. Jest mnóstwo przykładów małżeństw zawieranych z miłości.
Niestety w takich sytuacjach i tak prędzej czy później wyobrażenia przegrywały z rzeczywistością, co oczywiście trafiało na karty dziennika. Nagle bowiem okazywało się, że mąż nie poświęca młodej żonie zbyt wiele czasu, albo podczas romantycznego spaceru przy blasku księżyca narzeka na komary! (śmiech).
Masz jakąś swoją ulubioną autorkę?
Jasne, Aleksandrę Tarczewską, warszawiankę, która prowadzi swój pamiętnik jako młoda mężatka. Prawdopodobnie miała być to dla niej próba przed napisaniem poradnika dla kobiet, do czego – jak sama zaznacza – zachęcali ją inni. Tarczewska jest fenomenalna – dowcipna, inteligentna, ma niesamowity dystans do siebie. Czasem w tych swoich zapiskach bywa wręcz zalotna – pisze, że ma ładną buzię, zgrabną kibić i tak dalej.
Mimo że w domyśle kieruje je do innych mężatek, to wcale nie próbuje kreować się na jakąś perfekcyjną gospodynię. W bardzo zabawny sposób przytacza wszystkie swoje błędy. Mało tego, z przymrużeniem oka pisze nawet o swojej nocy poślubnej. Wspomina, że to doświadczenie było dla niej prawdziwym szokiem.
Zdradza szczegóły?
Nie relacjonuje tego wprost, ale podkreśla, jak dużym wstrząsem dla takiej dwudziestolatki jak ona może być ta noc. Przecież wcześniej nawet do kąpieli chodziła w halce, żeby broń Boże swojego ciała nie oglądać. Jej kontakt z mężczyzną ograniczał się co najwyżej do jakiegoś złapania za rączkę. Żadnych buziaków, przytulania, a teraz nagle mają się przed sobą rozbierać? Tarczewska pisze, że w takiej sytuacji nie ma nic gorszego niż dobrze wychowana dziewczyna (śmiech). Dodaje jednak, że jeśli mąż jest wyrozumiały, to wszystko dobrze się ułoży.
Jej mąż taki był?
Tak, to była bardzo zgrana para, choć w pamiętniku Aleksandry nie brakuje zabawnych opisów ich perypetii. Pamiętam, jak po jakiejś kłótni o wiśnie na konfiturę pisała:
„Zdawało mi się, że w pierwszym roku małżeństwa mąż niczego żonie nie odmawia!”.
A jest coś w tych pamiętnikach, co Cię zaskoczyło?
Myślę, że w każdej historii można znaleźć coś takiego… Przyznam, że dziwiły mnie niektóre wspomnienia, przytaczane pod koniec życia, dla potomnych – choćby fragment, w którym jedna z autorek pisze, jak przyłapała swojego męża in flagranti ze służącą. To był akurat pamiętnik Wirydianny Fiszerowej. Wyobrażam sobie, że musiało to być dla niej bardzo upokarzające, a jednak zdecydowała się zostawić po tym ślad.
Jak o tym pisze?
Z pretensją, żalem – podejrzewam, że tak, jak opisałaby to współczesna kobieta, te uczucia są uniwersalne. Wirydianna jest w ogóle bardzo szczera w swoim pamiętniku. Wprost pisze, że jej pierwszy mąż, Antoni, był alkoholikiem, który nawet ją pobił, gdy spodziewała się dziecka. Wspomina to już na chłodno, po latach… Myślę, że miała w sobie dużo siły. Z jej słów można odczytać, że starała się robić wiele, by mimo wszystko zachować w tym związku jakąś normalność.
To znaczy?
Dopasowywała się do sytuacji i czerpała ze swojej codzienności tyle spokoju, ile się dało. Dość zgrabnie opisuje na przykład, że nie przeszkadzało jej, gdy mąż po upojnym wieczorze spał do południa, bo sama też lubiła długo poleżeć. Potem razem wstawali, on ją zabawiał i nawet był całkiem dowcipny. Wieczorami zaś, gdy towarzystwo zaczynało się schodzić na kolejną pijatykę, ona zamykała się gdzieś w swoich pokojach. Jako kobieta z wyższych sfer miała ten komfort. Dysponowała również swoimi pieniędzmi i była stosunkowo niezależna. Sądzę, że tylko dzięki temu mogła go tak długo tolerować.
Kochała go?
Pisze, że tak. Poza tym miała z nim dwójkę dzieci i chyba czekała z rozwodem do momentu, gdy one dorosną.
Motywacja znana wielu współczesnym kobietom.
Niestety tak.
Wspomniałaś, że był to jej pierwszy mąż…
Owszem, ale ona chyba miała pecha do facetów, bo z tym drugim też nie było jej lepiej. Właściwie to wyszła za niego trochę przez przypadek.
Jak to przez przypadek?
Gdy była już po czterdziestce, szwagier namówił ją na podróż do Paryża – bardzo modną wycieczkę w tamtych czasach. We Francji poznała Tadeusza Kościuszkę, który – mówiąc naszym językiem – był jej idolem. Gdyby tylko mogła, to oczywiście poślubiłaby Kościuszkę! Zainteresowała się jednak jego adiutantem Stanisławem – takim nieporadnym życiowo, zabiedzonym i opuszczonym na emigracji mężczyzną. Zrobiło się jej go żal, więc z litości zaproponowała mu małżeństwo.
O tej litości też pisze wprost?
Tak (śmiech). Dopiero po tym, jak przywiozła go do Polski, dotarło do niej, że przecież to było jedynie coś w stylu wakacyjnej miłości. Po co ona się z tym małżeństwem wyrwała? No ale skoro już tak się stało, a on taki biedny i nie ma co ze sobą zrobić, to niech już zostanie.
Niestety okazało się, że ten mężczyzna nie potrafił być na tyle lojalny, na ile przyzwoitość by nakazywała. Zdradzał Wirydiannę, potem nawet się już z tym nie krył.
Mówił jej wprost, że jest za stara, by dać mu dziecko, dlatego będzie sobie szukał młodej kochanki.
I rzeczywiście związał się z inną kobietą, która twierdziła, że jest z nim w ciąży. Później tę niby ciążę – straciła, a Wirydianna komentuje, że to wszystko na pewno zostało ukartowane, bo ta kobieta też była za stara na dziecko. Nie brakuje w tych opisach takich kobiecych uszczypliwości, ale trudno się temu dziwić.
Wśród opisów codzienności zdarzają się w pamiętnikach też bardziej ogólne rozważania – o życiu, świecie?
Zdarzają się. Często pojawiają się przemyślenia o przemijaniu, o tym, jak czas ucieka i jak niegdyś ważne sprawy czy popełnione błędy dziś wydają się błahostkami. Wirydianna bardzo dużo pisze też o polityce i o sytuacji w kraju.
Jej głos w tamtych czasach był tak samo ważny, jak męski?
Ona akurat mogła sobie na wiele pozwolić. Na pozycję kobiety wpływały takie elementy, jak choćby majątek czy wiek.
Panienkom nie wypadało się wypowiadać na niektóre tematy i zwykle nawet nie próbowały. Narcyza Żmichowska w swoim dzienniku wspomina, że podczas jakiegoś spotkania toczyła się poważniejsza rozmowa, ale ona jako panna oczywiście nie ośmieliła się powiedzieć tego, co by chciała, bo gdyby powiedziała, to zaraz rozeszłoby się to echem. Dotyczyło to młodych kobiet, natomiast matrony – czyli te, które wychowały już dzieci i miały znaczącą pozycję w towarzystwie – prowadziły dyskusje z kim i o czym chciały.
To były dobrze wykształcone kobiety?
Studiować jeszcze nie mogły, ale uczyły się dużo. Arystokratki mówiły w obcych językach, znały się na sztuce, historii, interesowały się polityką. To były naprawdę obyte w świecie kobiety.
Były szczęśliwe?
Myślę, że tak, choć pod wieloma względami było im trudno. Pamiętajmy, że jest to przecież okres powstań narodowych, przetaczających się przez ziemie polskie wojsk. Kobiety często traciły mężów, były zdane na rozłąkę, zostawały same z dziećmi. Obyczajowość i prawo nie sprzyjały płci pięknej, a na niezależność mogły pozwolić sobie tylko zamożne arystokratki.
Poza tym stan ówczesnej medycyny sprawiał, że każdy poród był dużym zagrożeniem dla życia matki, a dzieci pojawiały się jedno za drugim. Dlatego niektóre pamiętnikarki wprost piszą, że gdyby tylko mogły, to chciałyby już więcej nie rodzić.
Według danych szacunkowych nawet połowa dzieci nie dożywała dorosłości. Z tego powodu na kartach pamiętników pojawiają się także dramaty matek opłakujących potomstwo. To bardzo przejmujące fragmenty.
Domyślam się więc, że mimo ogromnej pasji historycznej, nie chciałabyś się przenieść do XIX wieku?
Nie patrzę na ten okres przez różowe okulary, zdaję sobie sprawę z tego, jak wyglądało wtedy życie. Ale gdybym miała wehikuł czasu, to mogłabym się tam przenieść na wakacje, na kilka dni. Na pewno nie zabrakłoby mi wspólnych tematów z tymi kobietami. Chciałabym je zapytać o wiele rzeczy!
Na przykład o co?
Choćby o takie codzienne babskie sprawy – jak dbały o te wszystkie fantastyczne suknie, ile ich miały? Jak układały tak wymyślne fryzury? Jak radziły sobie w pantofelkach podczas spacerów po łąkach? O higienę osobistą też zapytałabym… chociaż one pewnie by o tym nie mówiły, bo to nie wypada (śmiech).
Mogłabym też im podziękować, bo utwierdziły mnie w przekonaniu, że bez względu na okoliczności, życie każdej pojedynczej kobiety ma wartość. I wszystkie powinnyśmy o tym pamiętać.
Beata Bawej-Lisiecka
doktor nauk humanistycznych w zakresie historii, filolog polski, absolwentka UMK, badaczka pamiętników i historii kobiet, miłośniczka recytacji.
Tekst publikowany był w miesięczniku
Miasta Kobiet, wyd. Polska Press Grupa