Zawsze grałam jakby dwie role – córki i fotografki. Zauważyłam, że mam mało zdjęć z okresu, gdy moja mama umierała. Być może rzeczywistość stała się już wtedy zbyt przerażająca, a aparat nie mógł mnie przed tym w pełni ochronić.
Rozmowa z nowojorską fotoreporterką Nancy Borowick, laureatką drugiej nagrody World Press Photo 2016 w kategorii Projekty długoterminowe za serię „A Life in Death”
ZDJĘCIA: Nancy Borowick
Powiedziałaś kiedyś, że zaczęłaś fotografować swoich rodziców podczas ich walki z rakiem, bo chciałaś spędzić z nimi więcej czasu. Udało się? Zdjęcia zmieniły Wasze relacje?
Zdecydowanie tak. Pozwoliło mi to nie tylko spędzić z nimi więcej czasu, ale i zrozumieć, co dzieje się w naszym życiu. Ja od zawsze przetwarzam i przyswajam informacje poprzez obiektyw aparatu. To moje okno na świat. Fotografowanie rodziców w naturalny sposób ułatwiło mi uporanie się z ich chorobą, potem śmiercią… Dzięki temu byłam blisko – mogłam z nimi rozmawiać, wspierać ich podczas leczenia. Myślę, że w tych chwilach poznaliśmy się na nowo.
Jaka była Twoja rodzina?
Zawsze byliśmy bardzo zżyci. Mój tata stracił swoich rodziców w młodym wieku; również zmarli na raka. Z tego powodu, gdy sam założył rodzinę, chciał, byśmy jak najwięcej czasu spędzali razem – bez znaczenia, czy były to rodzinne wakacje, czy przygotowywanie posiłku w domu. Nasze życie wyglądało chyba całkiem normalnie. Mam jeszcze dwójkę rodzeństwa, ja jestem tym środkowym dzieckiem. Rodzice wzięli ślub, gdy mieli po 24 lata. W ich związku zdarzały się lepsze i gorsze momenty, jednak kiedy mama zaczęła chorować, wszyscy bardzo mocno zbliżyliśmy się do siebie.
Pamiętasz pierwszą informację o jej chorobie?
To się stało, gdy miała 42 lata; wtedy po raz pierwszy zdiagnozowano u niej raka piersi. Miałam 12 lat i nie rozumiałam tak do końca, co to wszystko znaczy. Mama na wiele sposobów próbowała nas przed tym chronić, odgradzała się ze swoim bólem i strachem. Dlatego jako dziecko zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak groźna jest jej choroba.
Kiedy to się zmieniło?
Na pewno inaczej wyglądało to już 12 lat później, gdy usłyszeliśmy o nawrocie choroby – czwarty stopień raka z przerzutami. Studiowałam w tamtym czasie w szkole fotograficznej i właśnie wtedy pomyślałam, że jeśli zacznę robić zdjęcia mojej mamie, to będę mogła spędzić z nią więcej czasu. Po roku dowiedzieliśmy się, że jej nowotwór jest w remisji. To jednak nie był koniec walki. Dwa lata później rak wrócił i rozprzestrzenił się po całym ciele.
Bałaś się?
Co ciekawe, właśnie nie. Mama chorowała praktycznie przez całe moje życie, więc w pewnym sensie stało się to dla mnie normalne. Po informacji o drugim nawrocie, natychmiast podjęła leczenie, a ja starałam się spędzać z nią tak dużo czasu, jak tylko się dało. Byłam na to gotowa. Myślałam: „Może już zawsze będzie chora, ale przecież żyje. To lepsze, niż gdybym miała ją stracić”.
W tym czasie lekarze zdiagnozowali również nowotwór trzustki u Twojego taty… Od razu chciałoby się wykrzyknąć: „Ile cierpienia może znieść jedna rodzina? Przecież to niesprawiedliwe!”
Zdarzało mi się tak krzyczeć, dużo też płakałam. Wrzeszczałam do nieba:
„Jak to możliwe? Moi rodzice umierają na raka ramię w ramię? To absolutnie niesprawiedliwe! To nie ma sensu!”.
Przecież zawsze wyobrażałam sobie nas razem – mamę i tatę obok mnie, podczas tych wszystkich ważnych chwil w życiu, takich jak ślub, narodziny moich dzieci…
Rodzice jednak mieli w sobie dużo siły. Postanowili, że wykorzystają swój czas do końca. Woleli naprawdę żyć, zamiast chować się przed światem. To mnie zmotywowało. Musiałam przecież być dla nich jak skała, bo oni też pozostawali dla mnie takim oparciem przez ostatnie 29 lat. Nauczyłam się doceniać to, co dostałam. Niektórzy nie mają nawet tych 29 lat ze swoimi rodzicami, więc naprawdę jestem wdzięczna za ten czas.
Oboje radzili sobie z chorobą w taki sam sposób?
Każde z nich pochodziło do tego trochę inaczej. Mama była „pro”, jeśli można to tak nazwać. Przeżyła ten proces już dwukrotnie i wiedziała, czego się spodziewać. Nie pozwalała, by choroba stopowała ją w czymkolwiek. Z kolei tata… Jak wspomniałam, jego rodzice umarli młodo z powodu nowotworów, więc i on nie spodziewał się, że dożyje starości. Zachorował, gdy miał 57 lat. Zakładał, że i tak dostał od życia więcej niż miał dostać. Razem z mamą bardzo się wspierali.
W tamtym czasie dotarło do mnie, że choroba nowotworowa to też często przeraźliwa samotność. Rak odgradza od innych ludzi.
Moi rodzice chorowali razem, w tym samym czasie – co rzadko się zdarza – więc pod wieloma względami było im łatwiej.
Jak zareagowali na wieść o tym, że ich zdjęcia będzie mógł zobaczyć każdy? Nie mieli żadnych obaw przed pokazaniem się światu w chwilach słabości, bólu?
Nie bardzo. Co tak naprawdę mieli do stracenia na koniec swojego życia? Od początku w pewnym sensie sami zachęcali mnie do robienia tych zdjęć; myślę, że chcieli w ten sposób spisać swoją historię.
Kiedy powiedziałam im, że te fotografie mogą zostać opublikowane w „New York Timesie”, zapytali jedynie: „Dlaczego? Przecież nie jesteśmy nikim wyjątkowym”.
Uważali, że nikogo to nie zainteresuje, ale zgodzili się, ponieważ czuli, że to będzie ważne dla mojej pracy zawodowej.
Później nie mogli uwierzyć, ilu ludzi dziękowało nam za to wszystko i jak wiele osób dzieliło się z nami swoimi doświadczeniami. Sądzę, że odzew był tak ogromny, ponieważ nasza historia – choć dość niespotykana – w gruncie rzeczy jest czymś, co może dotyczyć każdego.
Jest w niej coś, co sfotografowałaś, ale zachowałaś dla siebie?
Nie, ale były takie momenty, gdy po prostu nie robiłam zbyt wielu zdjęć. To wszystko działo się w moim życiu, więc zawsze grałam jakby dwie role – córki i fotografki. Zauważyłam, że mam mało zdjęć z okresu, gdy moja mama umierała. Być może rzeczywistość stała się już wtedy zbyt realna i przerażająca, a aparat nie mógł mnie przed tym w pełni ochronić.
A rodzice prosili czasem, żebyś go odłożyła?
Był taki jeden moment, podczas kolacji w domu… Rodzice zdawali się być już wykończeni chemioterapią, która ciągnęła się całymi dniami i mieli nie najlepsze humory. Zrobiłam kilka zdjęć, a mój tata krzyknął: „Dlaczego chcesz nas teraz fotografować?”. Po tym szybko przeprosił za swoją reakcję. Myślę, że ta chwila była kulminacją wielu emocji, które się w nim skłębiły.
Tobie też zdarzały się takie wybuchy, trudniejsze chwile?
Czasem chciałam po prostu zniknąć albo zostać zwyczajnie sama, tylko ze swoim smutkiem. Musiałam być silna dla rodziców, ale chwilami tego wszystkiego było już po prostu zbyt wiele.
Innym, trudnym emocjonalnie momentem okazał się też czas po tym, jak moja praca została pierwszy raz opublikowana i rozeszła się po internecie jak ogień. Zostałam zalana falą e-maili i telefonów. To było niezwykłe, ale i wyczerpujące. Chciałam odpowiedzieć na każdą wiadomość, jednak dostawałam ich tak dużo, że psychicznie nie dawałam sobie z tym rady. Dźwigałam zarówno swój żal, jak i emocje bardzo wielu innych osób.
Dzięki temu poczułam jednak niezwykle silną więź z ludźmi z całego świata, którzy też doświadczyli takiej straty, śmierci bliskich osób…
Wcześniej rozmawialiście w domu otwarcie o śmierci?
Na początku tylko trochę. Myślę, że jako społeczeństwo próbujemy za wszelką cenę unikać tego tematu. Boimy się nieznanego, a przecież śmierć jest uniwersalną częścią naszego świata, tak jak narodziny. Może gdybyśmy rozmawiali o tym częściej, to wiedzielibyśmy, że warto wykorzystywać każdą sekundę życia i nie pozwalalibyśmy, aby czas uciekał nam przez palce…
Moi rodzice chcieli rozmawiać o swojej śmierci, a my – ich dzieci – oczywiście woleliśmy udawać, że taki scenariusz nie istnieje. Czuliśmy jednak, że to dla nich ważne.
Rodzice chcieli przekazać nam swoją wolę; chcieli odpowiedzieć na wszystkie pytania, zanim ktokolwiek zdążyłby je zadać. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale dziś już wiem, że te rozmowy były dla nas, nie dla nich. Dzięki nim wszystkie decyzje zostały podjęte, cały proces był bardzo przejrzysty i przez to zdecydowanie mniej bolesny – np. nie mieliśmy żadnych wątpliwości co do tego, jakiej opieki medycznej rodzice oczekują na sam koniec życia, w jaki sposób chcą być pochowani…
Twój tata zmarł w grudniu 2013 roku, mama prawie rok później. Często oglądasz teraz ich zdjęcia?
Codziennie. Patrzę na nie, bo chcę pamiętać każdy detal. Często zauważam w sobie rzeczy, które są bezpośrednim odzwierciedleniem moich rodziców. Trzymam się tych naszych szczególnych cech, dziwactw, zachowań – wszystkiego, co po nich mam. W jakimś sensie, im więcej o nich mówię oraz im częściej dzielę się tymi fotografiami, tym bardziej nadal żyją.
Masz jakieś swoje ulubione zdjęcie z tej serii?
Wszystkie są dla mnie ważne. Jeśli jednak miałabym wybrać jedno… to byłoby to zdjęcie, które nazywam „Uścisk”. Uwielbiam je, bo pokazuje coś niezwykłego.
Nowotwór zmienia ciało i umysł. Ten proces sprawił, że moi rodzice zaczęli być do siebie podobni – niemal jak jedna osoba w dwóch ciałach, lustrzane odbicia. I udało się to uchwycić na fotografii. Poza tym, w jakiś przedziwny i zarazem piękny sposób przypominają na niej dzieci na początku swojej drogi… a przecież to końcówka ich życia. Ten moment przepełniony jest ich wzajemną miłością. No i do tego wszystkiego udało mi się trafić na ładne światło.
W marcu wychodzi moja książka „The Family Imprint”, czyli właśnie cała ta intymna historia mojej rodziny. I tak jak to zdjęcie – będzie to bardziej opowieść o życiu i miłości niż o raku i umieraniu.