„Grzesznicy przecież też są na wolności”

Są różne przypadki. Na przykład taki, że człowiek kładzie się spać z żoną, a potem, gdy się budzi, to żona już nie żyje. Parę dni wcześniej tak ją pobił, że uszkodził jej pień mózgu. I nie czuje się zbytnio winny, bo jak twierdzi nie wiedział, że jego organizm źle znosi narkotyki w połączeniu z alkoholem.

ZDJĘCIE: Alex Hiller


Anna Stranz pierwszy raz w więzieniu była 12 lat temu. Pamięta, że od wejścia czuła się tam źle. Ona – niewysoka blondynka o łagodnych rysach twarzy i trzask krat, kontrole służby więziennej, szara sceneria. Ludziom, których spotkała w środku, nawet nie spojrzała w oczy.

Ta wizyta nie trwała długo, ale pani Anna zdążyła wykonać swoje zadanie. Tego dnia była pilotem grupy Jana Budziaszka, perkusisty Skaldów, który znany jest nie tylko ze swojej muzycznej działalności, ale i jako świecki rekolekcjonista. Już wtedy jeździł do więźniów i głosił Słowo Boże.

– Nie planowałam tego, ale mówi się, że w życiu nie ma przypadków – tłumaczy cicho, z lekkim uśmiechem.

Na pierwszy rzut oka nie pomyślałabym, że ma cokolwiek wspólnego ze światem więziennym. Pozory jednak mylą. – Kiedy szliśmy tam w maju, w Roku Różańca, wydawało nam się, że to będzie tylko jedno spotkanie. Ale tak zrodziła się cała działalność: spotkania, warsztaty, programy artystyczne, modlitwy, świadectwa. Poczuliśmy, że do tych ludzi po prostu trzeba trafić.

Do tych ludzi, czyli do więźniów, skazanych, osadzonych. Lub do braci, jak mówią członkowie Bractwa Więziennego. Jakie osoby są za kratami? – Nie ma reguły. Spotkaliśmy doktora historii sztuki, prawników, lekarzy, talenty – wymienia. – Ludzi po studiach i takich bez szkoły podstawowej, od zawsze w kryminale. Nikt z nas się nad tym nie zastanawia, to nie ma znaczenia. Czy to morderca, gwałciciel, złodziej czy niewinnie zamknięty? Nie wiemy.

Anna Stranz, fot. Tomasz Czachorowski | FB/dobry-kadr.pl | IG/dobry-kadr.pl

Trzask krat

Ja też tego nie wiem, gdy pewnej środy stawiam się pod wskazany mi przez panią Annę Oddział Zewnętrzny Aresztu Śledczego w Bydgoszczy. Podejrzewam jedynie, że nie jest to miejsce dla przestępców największego kalibru. Przecież chyba nie pozwolono by mi ot tak wejść i posiedzieć bez opieki obok kogoś, kto wcześniej mordował?

Jest trzask krat, są kontrole i zdawkowe rozmowy z funkcjonariuszami. – Więźniowie uczestniczą w tych spotkaniach tak szczerze, z chęci? Czy jedynie po to, żeby nie siedzieć w celi? – pytam policjanta, który chowa moją torbę do szafki. – Nie wiem, proszę ich o to pytać – odpowiada niechętnie.

– Przychodzimy tu co tydzień. Fajnie jest – mówi mi później jeden z osadzonych, na oko 30-letni Maurycy, któremu zostało jeszcze 2,5 roku więzienia. Siedzi na przeciwko przy stole w sali widzeń, choć pokój ten wygląda jak zwykła świetlica szkolna. Chłopak uśmiecha się do mnie. Nie wiem, czy mówił poważnie, bo przez kilka kolejnych godzin już nie rozmawiamy. Najpierw słuchamy programu poetyckiego zaproszonej na występ Korneli Kijak.

Potem Maurycy razem z innymi więźniami śpiewa pieśni religijne przy akompaniamencie gitary pani Anny i modli się ze złożonymi rękoma.

Patrzę na niego nie kryjąc zdziwienia, on jednak zupełnie tego nie zauważa. Ma na sobie niebieskie dresy, czarną koszulkę, jest łysy. Takich chłopaków jak on mijam codziennie w mieście. Nie wyglądają na zbyt religijnych.

Na to spotkanie przyszło ośmiu więźniów. Z reguły jest ich więcej. Każdy, kto wchodzi, bez wahania mówi: „Szczęść Boże”.

– Trudno powiedzieć, czy te osoby są naprawdę wierzące – wyjaśnia mi Anna Stranz.

– W liście świętego Jakuba możemy przeczytać, że diabeł wierzy i drży, tylko nie słucha. Sama wiara o niczym nie świadczy. Ale generalnie wszyscy raczej ją deklarują. Pytanie tylko, czy kochają Boga? Charles Colson, doradca Nixona, który siedział 7 miesięcy za aferę Watergate, napisał książkę „Co to znaczy kochać Boga”. Wie pani, kochać Boga to znaczy być mu posłusznym. Więźniowie raczej nie byli, chociaż niektórzy z nich w dzieciństwie służyli jako ministranci, mieli rodziny… Są różne przypadki. Na przykład taki, że człowiek kładzie się spać z żoną, a potem, gdy się budzi, to żona już nie żyje. Parę dni wcześniej tak ją pobił, że uszkodził jej pień mózgu. I nie czuje się zbytnio winny, bo jak twierdzi nie wiedział, że jego organizm źle znosi narkotyki w połączeniu z alkoholem.

Pani Anna podkreśla, że więźniowie są na Bractwo otwarci. Niektórzy przychodzą porozmawiać lub poprzeszkadzać, ale wolontariusze zawsze starają się dotrzeć do ich wnętrza. Jakie są efekty? Tego tak naprawdę nigdy się nie dowiedzą, ale twierdzą, że po dwóch godzinach spotkania widać już, że osadzeni inaczej się zachowują. Nawet jeśli ktoś się kręci, śmieje się czy hałasuje, to przecież trzeba zrozumieć.

Takie tłumaczenie kojarzy mi się z opisem niesfornych chłopców w szkole, jednak zaraz po chwili słyszę:

„…bo przecież jak jeden z drugim całe życie kradł czy bił, a teraz ma przyjść i słuchać poprawnych rzeczy, może jeszcze ręce złożyć, no to dla niego to jest śmieszne”.

– Ale zauważamy kolejne dobre sygnały. Na przykład teraz we wrześniu był ślub jednego z naszych podopiecznych, Andrzeja, recydywisty – dodaje pani Anna i z tonu jej głosu wnioskuję, że naprawdę lubi tego człowieka. – 20 lat z ogonkiem odsiedział. Jak przyszedł do nas pierwszy raz, miał zamiar jedynie się pokłócić. Stało się inaczej. Został wiernym uczestnikiem spotkań Bractwa. Musiał przejść przez wielką przełęcz, przeskoczyć na inny sposób myślenia, porzucić swoją subkulturę, co nie zawsze jest takie bezkarne. Obecnie wraz z żoną Laurą prowadzą prywatną firmę. Pracują, rozwiązują problemy i bawią się na trzeźwo, a nawet pomagają innym.

Słyszę też o Tomku spod Solca Kujawskiego, który odsiedział około 5 lat za rozboje i napady. Był narkomanem, dzisiaj ma stałą pracę, do której potrafi wstać o 6 rano i 5 kilometrów iść pieszo przez las, bo nadal jeszcze ma zakaz prowadzenia pojazdów mechanicznych. Nie narzeka, pomaga innym i całkowicie zerwał z dawnym środowiskiem. – Odciąć się od przeszłości to jest podstawa – przekonuje pani Anna. – Ale nie jest to łatwe, bo koledzy zawsze próbują odzyskać dawnego przyjaciela.

Jest jeszcze przypadek szczególny, czyli Paweł recydywista, który trafił do więzienia jako narkoman, nawet bez szkoły podstawowej. – Dzięki wsparciu Bractwa ukończył podstawówkę, liceum i studia na kierunku resocjalizacji. Ukończył też dwuletni kurs terapeutyczny. Obecnie ma zatartą karę – wyjaśnia pani Anna.

Święty zza krat

Sukcesów jest więcej. Działalność Bractwa Więziennego to również współpraca z innymi organizacjami, seminaria czy sympozja, na które zapraszani są ludzie ze świata nauki, duchowni i świeccy.

Odbyło się już kilka poważnych konferencji, np. „W poszukiwaniu alternatywnych metod resocjalizacji” 13 maja 2006 roku w KPSW, w 25. rocznicę zamachu na Jana Pawła II, z inspiracji nieżyjącego już księdza dr. Jerzego Woźniaka, czy seminarium w AŚ „Jesteście skazani, ale nie potępieni”. W 2009 roku na ich wniosek Episkopat Polski ogłosił Ogólnopolski Dzień Modlitw za Więźniów. Rok temu w ramach Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej udało się zorganizować w WSG debatę „Stop ekonomii wykluczenia”.

– To są bardzo ważne akcje, bo zmieniają optykę społeczeństwa. Wielu ludzi deklaruje swoją wiarę i zamiast osądzać, przekreślać innych, powinni włączyć się w modlitwę kościoła. Grzesznicy przecież są też na wolności, a wielu świętych wyjdzie zza krat – twierdzi pani Anna.

ZDJĘCIE: Francesca Runza

Od byłych więźniów często odbiera telefony. „Dzień dobry pani Aniu. Poznaje mnie pani? To ja Mariusz z OZ-u”. Dzwonią, bo nie mają gdzie mieszkać, nie mają pracy. Często nie mają co jeść. Bractwo pomaga też doraźnie, o ile są na to środki. Czasem podpowie, kto szuka człowieka do pracy, załatwi miejsce w ośrodku, zaprosi na spotkanie, pomoże w sprawach urzędowych. I oczywiście, przede wszystkim wesprze duchowo. Nie chodzi o to, by kogoś uzależnić od wspólnoty na zawsze, ale by – jak określa to pani Anna – każdy mógł się ogarnąć w chwili, gdy ma chwiejną równowagę. Bo na wolności zawsze jest zderzenie ze starą rzeczywistością. Finał bywa różny.

– Kolega wolontariusz zapytał kiedyś więźnia na spotkaniu: „Bracie, kiedy Ty ostatni raz byłeś na przepustce?”. A on na to: „Byłem tydzień temu i zarobiłem 33 lata”. Okazało się, że zamordował żonę, a teścia prawie – wspomina pani Anna, spuszczając wzrok. – Patrzyłam na tego człowieka i zastanawiałam się, co on może czuć, co na to jego sumienie. Wydawało mi się, że ma niepokój w oczach. Potem widziałam też, jak pracował społecznie więzieniu… i chyba te wyrzuty sumienia jednak w nim były. Ukryte. Człowiek jest tajemnicą. Nigdy nie wiadomo, czy to ziarno i dobre słowo, które rzucamy na twardy grunt, nie wyda dobrego owocu.

Pani Anna kiełkujące ziarno widziała już nie raz. Pamięta, jak jej znajomy z Bractwa w zakładzie karnym w Koronowie zaczął rozmawiać z wytatuowanym, napakowanym chłopakiem. Właściwie to rzucił jedynie parę słów od serca. „Ty jesteś dobrym człowiekiem. Jezus Cię kocha” – powtarzał. Chłopak stojąc w rogu sali zaczął się trząść. Z oczy leciały mu łzy jak grochy.

Ofiary po obu stronach

Czy ta wiara niekiedy nie jest naiwna? Pytam panią Annę, co musiałoby się stać, by zwątpiła w drugiego człowieka, a raczej w szansę na jego poprawę.

– Wśród tych setek ludzi, których poznałam, zdarzyło się może dwóch, którzy w relacjach z nami mieli prawdziwego ducha złodziejstwa – tłumaczy spokojnie. – To taka postawa wyłudzacza, dwie osobowości. Jedna się stara współpracować, druga oszukać. Inni nasi podopieczni, którzy trwali w złu i robili dużo okrutnych rzeczy, sami twierdzą, że mieli manifestacje demoniczne, spotkali złego ducha, a dziś oburącz trzymają się wspólnoty, wracają do Kościoła, korzystają z Sakramentów, zdarza się, że i z posługi egzorcysty. Generalnie świat się teraz z tego śmieje… Ale ten sam świat też mami i szuka ludzi sukcesu. A za kratami jest dużo takich, którzy chcieli mieć ten sukces szybko i łatwo. Może już wiedzą, że nie warto? Przeczytałam kiedyś taką fajną wypowiedź, że Cesarz Neron miał pod sobą Cesarstwo Rzymskie, miał wszystko i tak naprawdę mógł spełnić każde swoje pragnienie. W tym samym czasie święty Paweł siedział w więzieniu, nie miał żadnych praw, czekał na egzekucję. Dzisiaj imię Neron nadaje się najczęściej psom. A Paweł?

Z tych wszystkich historii, była jednak taka, o której pani Anna dużo myślała. Tego więźnia dobrze pamięta – wyglądał bardzo subtelnie, był inteligentny i na spotkaniu pięknie czytał przygotowane przez wolontariuszy treści. Chciał iść z Bractwem na pielgrzymkę dla niepełnosprawnych, pchać wózek.

– Nie wiedzieliśmy za co siedzi – przyznaje. – Współosadzeni coś tam mówili, lecz myśmy go o nic nie oskarżali. Okazało się, że zamordował dziewczynkę na tle seksualnym. Mówił, że to nieprawda.

Ale gdy wyszedł, na przerwę albo może na warunkowe, to zrobił drugi raz to samo.

Na kolejnych spotkaniach Bractwa nadal był proszony o czytanie. Pani Anna oczami wyobraźni widziała wtedy na jego rękach krew.

– Było mi bardzo ciężko. Znam kobietę z Bydgoszczy, której syn został zamordowany przez sąsiada. Widziałam jej głęboki ból, z którym musiała normalnie żyć. Przeżywała nieustannie cierpienie swojego dziecka. Ale gdy towarzyszyłam jej w rozmaitych sytuacjach, zawsze mówiła mi, że ofiary są po obu stronach. Ten, który dopuścił się takiego czynu, tak naprawdę też kasuje swoje życie – bo co to za życie za kratami? No i często traci rodzinę, bliscy się odsuwają.

Więcej niż wolność

Pani Anna przekonuje mnie, że w więzieniu na korytarzach zazwyczaj nie widzi się zła. Skazani zachowują się tam poprawnie. – Jest spokój. Zło jest krzykliwe lub media o nim krzyczą, ale na świecie jest też dużo dobra. Zależy skąd czerpiemy wiedzę – tłumaczy.

Każdy zakład karny wygląda inaczej. Niektóre są nowoczesne, inne jedynie adaptowane ze starych budynków. – W Koronowie na przykład przechodzimy przez duże podwórze. Zawsze jest tam gorąco, bardzo gorąco – opowiada pani Anna. – Cele są wieloosobowe, jest w nich duszno. I tylu rzeczy nie można robić, a mimo to ludzie tam wracają. Oznacza to, że jednak ich szala nieporadności i zranienia jest większa od tego, co każdy powinien mieć w sobie – czyli od pragnienia wolności.

ZDJĘCIE: Matthew Ansley 

Największym problemem są zawsze współwięźniowie, którzy – jak mówi pani Anna – potrafią dokuczyć. Jeśli ktoś źle trafi, to towarzystwo będzie dla niego najgorszą karą. – Wystarczy jedna osoba, która dominuje na celi i zaczyna się przemoc. Bywają skrajne przypadki, wtedy wychowawcy mają obowiązek reagować. Słyszałam o przypalaniu papierosami i o różnych innych historiach. A poza współwięźniami? Myśmy byli parę razy w celach – skromnie, ale jednak coś tam jest.

– Można się przespać i zjeść. Na wolności często bywa pod tym względem gorzej. Dlatego na zewnątrz też mamy pogotowie modlitewne, dajemy ulotki, wizytówki, mówimy „zadzwoń”.

Prywatnych danych jednak nie podają. Więźniowie znają adres skrytki pocztowej. Dystans jest, tak jak w normalnym życiu. Pani Anna nikogo nie faworyzuje, chociaż był pewien człowiek, Mieciu, który podczas przerwy w karze nie miał gdzie mieszkać i został przez nią polecony innej wolontariuszce.

– Zapytała mnie, czy jestem go pewna. Od razu przypomniały mi się słowa, że póki człowiek ciepły, to niepewny… Ale odpowiedziałam, że gdyby mi mąż pozwolił, to bym go wzięła do domu. I tak się stało, że ta wolontariuszka go przygarnęła na trzy miesiące. Pomagał, gotował, funkcjonował jak normalny współlokator. Teraz, gdy jego przerwa się skończyła, odsiaduje dalej swój wyrok. Nie dostał warunkowego, bo Sąd nie daje wiary w jego przemianę.

Bez ograniczeń

W Bractwie działa wiele osób. – Tak naprawdę, to nie ma tu specjalistów – tłumaczy pani Anna. – To nie są fachowcy. Nasza wiedza przydaje się w różnych sprawach, każdy ma swoją działkę. A najbardziej nadają się ci, którzy myślą, że się nie nadają. Ja sama nie grałam na gitarze, nauczyłam się po to, żeby prowadzić zajęcia i śpiewać. Lubię to robić. Drukuję więzienne śpiewniki, na jednej kartce 30 piosenek, rozdaję więźniom. Oni przez ten śpiew też się otwierają.

Gdy pytam o motywację, słyszę o pasji. Tylko ona nie obumiera, gdy potrzeba jest jakichś poświeceń. A na taką działalność poświęca się przede wszystkim czas.

– Trzeba zrezygnować trochę z kontaktu ze znajomymi, z tych rodzinnych seriali, nad którymi akurat najmniej boleję. Zawsze jest coś za coś. Do mnie to przyszło, gdy myślałam, że już wszystko w życiu zrobiłam. Że teraz będzie już tylko laba, wycieczki, wygoda. Okazało się, że to najbardziej pracowity czas w moim życiu. Mam to po mamie, dla której drugi człowiek zawsze był ważny. Pamiętam do dziś, jak było w dzieciństwie. Nie mieliśmy zbyt wiele pieniędzy. Ale gdy chodzili kolędnicy, to mama zawsze zapraszała ich do środka i sprawdzała kto ma mokre skarpety albo jest głodny. Nam brakowało, ale dzieliłyśmy się swoim. To w człowieku zostaje. Akceptuję zawsze drugą osobę, bez względu na to jaka jest.

Ogromne wrażenie zrobił na pani Annie Nick Vujicic, autor książki „Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń”, którą podczas naszej wizyty w areszcie dostał w prezencie więzień Maurycy. – Przeczytaj to, zobaczysz, że wszystko jest możliwe – tłumaczyła mu spokojnie.

– Jeżeli taki człowiek, jak ten Nick, potrafi robić tak wielkie rzeczy, jedną drobną stópką pisać, grać i zadziwiać świat, to ile może jeszcze ktoś inny, kto nie zna swojego potencjału? Robiliśmy wcześniej warsztaty malarskie. Proszę sprawdzić na naszej stronie internetowej, jak więźniowie malowali reprodukcje znanych obrazów – przekonuje mnie. – Nie pomyślałaby pani, że to oni… Może to tylko takie zwykłe zajęcia, ale my w trakcie tego malowania rozmawialiśmy na różne tematy, poznawaliśmy się. To wyzwala. Potem kilka osób wychodziło na wolność i widać było, że ci ludzie do czegoś dążą. Dla nich te prace były jak dyplom z godności człowieka.


Tekst publikowany był w miesięczniku
Miasta Kobiet, wydawanym przez Polska Press Grupę.