Mój tata chyba trochę się wstydził tego, że jego syn tańczy w balecie, bo „co ludzie powiedzą”… Gdy jednak zobaczył mnie w końcu na scenie, to się rozpłakał. Jako pierwszy zaczął bić brawo na stojąco.
Rozmowa z Tomaszem Gruszeckim, tancerzem zespołu baletowego Opery Nova
ZDJĘCIE: Ahmad Odeh
Zawsze się zastanawiałam, czy w głowach tancerzy muzyka gra bez przerwy…
Bardzo często (śmiech). Gdy jednak wszystkie nuty wokół mnie ucichną, to ja sam też staram się w jakiś sposób wyciszyć. Szukam wtedy dźwięków natury, delektuję się nimi. Uwielbiam przyrodę. Czasem nawet udaje mi się połączyć oba te światy. Nigdy nie zapomnę, jak w „Śnie nocy letniej” grałem Puka, czyli elfa – postać mocno związaną z naturą. Przygotowując się do tej roli, oglądałem różne programy przyrodnicze, obserwowałem, jak poruszają się zwierzęta.
Przeniosłeś to później na scenę opery?
Tak, i to był strzał w dziesiątkę. Ale muszę przyznać, że ta rola w całej swojej cudowności była też bardzo trudna pod względem fizycznym. Przez dwa miesiące się do tego przygotowywałem – mnóstwo prób, ścisła dieta, żadnych wyjść w weekendy. Nic w tym czasie nie istniało poza Pukiem, a jednak warto było… Aż się rozmarzyłem, jak teraz to wspominam.
Co czujesz, gdy jesteś już na scenie?
Na pewno nie czuję się Tomkiem Gruszeckim. Jestem wtedy postacią, w którą się wcielam, towarzyszą mi jej emocje. W stu procentach skupiam się na granej historii. Nic innego mnie nie interesuje – nie zastanawiam się, co mam zrobić po występie albo czy jutro pójdę do fryzjera (śmiech). I to jest właśnie magia tańca – możesz wyjść z siebie, całkowicie zapomnieć o codzienności. Coś niesamowitego. Dzięki temu bardzo się otworzyłem na świat, również poza sceną.
Wcześniej miałeś z tym problem?
Nie byłem zbyt śmiały, raczej zamykałem się przed ludźmi. Taniec w jakiś sposób mnie uwalnia. Może dzieje się tak dlatego, że gdy tańczę, to nikt nie może mi nic zrobić, nikt nie jest w stanie zabrać mi tej chwili, w pełni panuję nad sytuacją.
Po występie nie odczuwasz boleśnie powrotu do rzeczywistości?
Najpierw są jeszcze brawa, czyli zwieńczenie całego trudu wcześniejszych nerwów i przygotowań. To też jest piękny moment.
Gdy tak stoję i słucham oklasków, to nie mogę przestać się uśmiechać, na całym ciele czuję gęsią skórkę, zapiera mi dech.
Na pewno w takiej chwili nie potrafiłbym nic powiedzieć. Potem wszystkie te emocje opadają i ogarnia mnie spokój, który również jest potrzebny, żeby zbalansować całość.
Na swoim fanpage’u piszesz o tańcu: „Moja praca. Moja pasja. Mój świat”. Czyli taniec jest dla Ciebie wszystkim. A zdarzają się chwile, że masz go już dość?
Może czasem – wtedy, gdy jest naprawdę ciężko. To potrafi być bardzo męczące zajęcie.
Chodzi o zmęczenie fizyczne czy psychiczne?
Tańczę od 21 lat, więc moje ciało jest już do tego przyzwyczajone. Natomiast nadal stresuję się przed każdym występem i mam w sobie taką chęć nieustannego podnoszenia poprzeczki, a to czasem wykańcza psychicznie. Na szczęście moje baterie szybko się później ładują i wszystko wraca do normy. Nigdy nie męczy mnie to do tego stopnia, by chcieć już na dobre przestać tańczyć.
Czytałam, że na pierwsze lekcje tańca zaprowadziła Cię mama. Jak do tego doszło?
Jako dziecko byłem tzw. ADHD-owcem, chociaż dziś wydaje mi się, że tak naprawdę miałem po prostu za dużo cukru w diecie (śmiech). Efekt był taki, że gdy tylko słyszałem muzykę, to od razu zaczynałem się ruszać. Mama to zauważyła i postanowiła zagospodarować jakoś moją energię. Pytała zresztą, co chciałbym robić, a ja zawsze odpowiadałem: „Tańczyć!”. Znalazła więc odpowiednie miejsce i zapisała mnie na zajęcia. W tamtym czasie pewnie jeszcze nie podejrzewała, że to przerodzi się w mój zawód. Nikt w naszej rodzinie nie tańczył. Na dodatek mój tata miał do tego dość sceptyczne podejście.
Uważał, że taniec nie jest dla chłopców?
Tak. Szczególnie balet, bo przecież tam nosi się te wszystkie obcisłe rajtuzy i w ogóle… Ale pamiętam moment, gdy coś się zmieniło. Miałem 15 lat, zaczynałem szkołę baletową.
Tata zapytał mnie, czy naprawdę chcę iść w tę stronę. Czy jestem pewien, że moje życie ma tak wyglądać? Odpowiedziałem: „Tak, właśnie to sprawia mi radość”. I po tym zobaczyłem jakiś błysk w jego oku.
Poczułem, że on chciał to ode mnie usłyszeć. Chciał wiedzieć, że jestem szczęśliwy. Uwierzył mi i w jakimś stopniu przekonał się do tego.
Jaki był Twój tata?
Trochę zamknięty w sobie, stanowczo zbyt często zmęczony. Prowadził firmę, więc wcześnie wychodził i późno wracał. Dużo rozmyślał i czasami wydawał się przez to nieobecny. Na pewno chciał, żebyśmy mieli dobrze w życiu i żeby nam niczego nie brakowało. W sumie ciężko mi go tak opisać, bo dużo rzeczy tłumił w sobie. Ja w każdym razie próbowałem zrobić wszystko, żeby był ze mnie dumny.
Pamiętasz, jak pierwszy raz zobaczył Cię na scenie?
Tak, rozpłakał się. Jako pierwszy zaczął bić brawo na stojąco. Wcześniej chyba nie sądził, że za tym kryją się aż takie emocje.
Kiedy to było?
Miałem 18 lat, kończyłem szkołę. Wcześniej jakoś się nie składało… Tata chyba jednak trochę się wstydził, że jego syn tańczy w balecie, bo „co ludzie powiedzą”. Ale przez pierwszy rok szkoły, gdy mieszkałem daleko w bursie, to co piątek przyjeżdżał i zabierał mnie do domu, a w niedzielę odwoził z powrotem. Podczas tych podróży byliśmy sami, lubiłem te chwile.
Jak sobie teraz myślę o tym wszystkim, to widzę, że tata zawsze mnie w jakiś sposób wspierał – na tyle, na ile potrafił. Swoimi czynami udowadniał, że jest obok.
A mama?
Mama nigdy nie kryła uczuć, angażowała się otwarcie. Jeździła na wszystkie moje mistrzostwa i wspierała mnie w najtrudniejszych chwilach.
Co to były za chwile?
Najwięcej zwątpień miałem w szkole baletowej, gdy tańczyłem i uczyłem się po 10 godzin dziennie. Dla dziecka to przecież bardzo dużo. Poza tym tam było trochę jak w wojsku.
Przygotowywano nas do ekstremalnego wysiłku fizycznego – do tych momentów, gdy ciało już nie może, psychika mówi „nie, nie, nie!”, ale trzeba pójść o krok dalej.
Zdarzały mi się w tamtym okresie chwile, kiedy już naprawdę nie dawałem rady. Pamiętam, że wiele razy dzwoniłem do mamy i mówiłem: „To już koniec. Nie chcę już tańczyć, nie lubię tego, nie kocham!”.
I co mama na to?
Była jedyną osobą, która twierdziła, że wytrzymam, pokonam te trudności. Cały czas powtarzała: „Nie wierzę w to, co teraz mówisz. Nie wierzę, że nie kochasz już tańca. Wiem, ile to dla ciebie znaczy. Dasz radę, bo jesteś moim synkiem, jesteś najsilniejszy”. To było nieocenione wsparcie.
Szkoła baletowa z pewnością wiązała się z mnóstwem wyrzeczeń. Nie brakowało Ci w tamtym okresie swobody, wolnego czasu czy spotkań z rówieśnikami?
Miałem to szczęście, że w bursie mieszkałem z ludźmi, z którymi się przyjaźniłem. Faktycznie nie mieliśmy zbyt wielu chwil dla siebie, ale robiliśmy, co mogliśmy, żeby je jak najlepiej wykorzystać. Chyba nie czułem, że mi czegoś brakuje. Chociaż tak naprawdę to ja nadal jestem dzieckiem i lubię się wygłupiać. Kto wie, czy nie przez to, że wcześniej miałem na takie rzeczy za mało czasu?
Nadrabiasz teraz.
Trochę tak. Im jestem starszy, tym bardziej staram się pielęgnować w sobie tego dzieciaka. Trzeba umieć się bawić w najlepsze, śmiać się i szaleć, nie zastanawiając się przy tym, ile ma się lat.
Nie pasuje to do stereotypowego obrazu tancerza baletowego – chłodnego i powściągliwego perfekcjonisty.
To chyba moje przeciwieństwo. Zresztą, ja akurat zawsze wolałem taniec współczesny, w szkole mówiono nawet, że urodziłem się, by tańczyć ten styl. Przychodziło mi to bez trudu.
Balet z kolei był moją zmorą. Stwierdziłem jednak, że pójdę trudniejszą ścieżką i ciężką pracą nadrobiłem umiejętności w klasyce.
Dzięki temu teraz jestem bardziej wszechstronny dla choreografów.
Od ośmiu lat tańczysz w Operze Nova. Jesteś z Siedlec, jak trafiłeś do Bydgoszczy?
Bardzo spontanicznie. Zaraz po dyplomie poszliśmy z klasą na pizzę. Koleżanki powiedziały wtedy, że jadą do Bydgoszczy na audycję. Mijała godzina 16, o 19 miały pociąg. Stwierdziłem, że zabiorę się z nimi. Spakowałem plecak, przyjechałem i dostałem pracę.
Bez przygotowania?
Tak. I potem nie szukałem już innego miejsca. Bardzo nie chciałem tańczyć np. w Teatrze Wielkim w Warszawie.
Dlaczego?
Bo to za duży teatr i jest tam zbyt wielu tancerzy. Wiedziałem, że w mniejszej grupie będę więcej tańczył. Cieszyło mnie wszystko, co tu dostawałem. Na początku czasem nawet wolałem stanąć z tyłu i cierpliwie poczekać na swoją kolej, aż przyjdzie ten moment, gdy będę mógł się w pełni pokazać.
Pamiętasz swój pierwszy występ na deskach opery?
To był chyba „Pan Twardowski”… Nie skończyło się to dobrze. Bardzo się tego dnia stresowałem, nerwy zjadły mnie całkowicie. Wszystko się posypało, przewróciłem się w trakcie tańca. Po tym spektaklu byłem strasznie załamany, ale starałem się zrozumieć, co poszło nie tak. Na pewno za bardzo myślałem o krokach, czyli o czymś, co na scenie powinno już ulecieć z głowy.
Kroków uczymy się na wielu początkowych próbach, tak by później móc je bezwiednie odtwarzać, skupiając się jedynie na emocjach swojej postaci.
Wtedy to jeszcze nie było dla mnie takie łatwe, ale od tego występu wszystko szło już ku lepszemu.
Wiem, że bliscy namówili Cię do udziału w „You Can Dance”.
Tak, początkowo nie chciałem brać w tym udziału, bo dla mnie to zupełnie inny świat i na dodatek bardzo nie lubię kamer. W końcu jednak, w zeszłym roku, dałem się przekonać. Pomyślałem, że to może być niezła przygoda, jakieś wyzwanie.
I nie żałujesz?
Nie, w ogóle. Były nerwy, ale poznałem tam genialnych ludzi, zobaczyłem, jak to wygląda od kuchni, uczestniczyłem w świetnych warsztatach, dużo się nauczyłem. I tyle.
Usłyszałeś od jury cztery razy „tak”!
Ucieszyłem się tym bardzo, ale nie była to aż taka radość jak u niektórych uczestników. Wielu osobom ten program otwiera drzwi do kariery, a ja byłem już w innym punkcie i nie musiałem o to tak bardzo zabiegać. Nie czułem też żalu, gdy po warsztatach na Malcie odpadłem.
Nie chcesz być gwiazdą znaną z telewizji?
No właśnie niespecjalnie. Ale ostatnio i tak już się trochę bardziej pokazuję – założyłem fanpage, mam konto na Instagramie. Po „You Can Dance” odezwało się do mnie wielu dawno niewidzianych znajomych, ludzie gratulowali mi występów w programie. Ja na to odpowiadałem: „ Dziękuję, ale przyjdźcie zobaczyć mnie do opery. Tam to dopiero jest jazda!” (śmiech).
Podobno nie da się tańczyć zawodowo przez całe życie. Masz jakiś plan B?
Mam 29 lat, wiem, że teraz jestem w sile wieku i przede mną jeszcze rok lub dwa lata najlepszej formy. To daje mi dodatkowego kopa.
Byłbym szczęśliwy, gdyby udało mi się tańczyć do czterdziestki.
Zdaję sobie sprawę z tego, że przez intensywne treningi mam starte panewki i moje ciało jest pewnie o 10 lat starsze, niż pokazuje to metryka. Jednak wszystko będzie OK, o ile nie przestanę się w ogóle ruszać i dbać o siebie.
Gdy już nie będę tańczył na scenie, to skupię się na uczeniu innych. Od roku współpracuję ze szkołą, w której dwa razy w tygodniu prowadzę zajęcia z tańca klasycznego. Swoją drogą, nawet nie wiedziałem, że to może sprawiać aż taką radość!
Tomasz Gruszecki
tancerz zespołu baletowego Opery Nova, pochodzi z Siedlec; przygodę z tańcem rozpoczynał w formacji tańca nowoczesnego „LUZ”, z którą pięciokrotnie był mistrzem Polski; skończył Ogólnokształcącą Szkołę Baletową w Warszawie, pracował pod okiem choreografów z całego świata; prowadzi zajęcia z tańca klasycznego w szkole Divine Dance Centre.
Tekst publikowany był w miesięczniku
Miasta Kobiet, wyd. Polska Press Grupa